Na Canal+ jest regularnie nadawany krótki programik o nazwie "Łapu capu" - zazwyczaj bardzo śmieszny. Autorzy "Łapu capu" skrupulatnie dokumentują wpadki dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych. Stałe miejsce w "Łapu capu" mają nieprzytomni dziennikarze z telewizyjnej "Kawy czy herbaty", nie panujące nad słowem i mimiką prezenterki Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego, przyjęte do pracy z ulicy głupiutkie reporterki stacji komercyjnych, wreszcie - nad wyraz pomysłowi komentatorzy sportowi. Ciekawe jak by wyglądało łapu capu dla porno produkcji telewizyjnych? interesująco!
Do moich ulubionych scenek z "Łapu capu" należy ta z Jolantą Pieńkowską i Witoldem Laskowskim, korespondentem TVP w Rosji. Pan Laskowski nawija live z Moskwy, Jolanta Pieńkowska udaje, że słucha, nagle połączenie zostaje zerwane, Witold Laskowski znika, a na czarnym ekranie zostaje tylko znaczek "na żywo z Moskwy". Po kilku sekundach ciszy realizator zmienia ujęcie na studio, Pieńkowska siedzi bokiem do kamery z otwartymi ustami i miętosi kartki. "Aaa..., eee..., dzie..., dzięęęę-kujemy zaaa... relacjęęęę".
Bohaterką innej mojej ulubionej scenki jest też pani Pieńkowska oraz mucha. Na pewno pamiętacie ten dziennik. Jolanta P. czyta, mucha fruwa po studiu, fruwa i fruwa, po czym nagle siada jej na twarzy i spaceruje - gruba, mięsista, tłusta, zielona mucha. A Pieńkowska nic, zero reakcji, czyta dalej, choć wyobrażam sobie, jak piekielnie ta mucha chodząca po twarzy musiała ją łaskotać. Ja nie wytrzymałbym nawet sekundy, a pani Pieńkowska przeczytała z muchą na policzku całą startówkę do newsa. Wiecie, że te zdjęcia z muchą obiegły niemal wszystkie dzienniki telewizyjne świata? Pokazywała je nawet sieć CNN.
Choć w opisie do "Łapu capu" znalazło się zdanie, że audycja ta prezentuje wpadki na antenie dziennikarzy, którzy nie przygotowali się wejścia na antenę, tak naprawdę nie zawsze przyczyną wpadek jest zwykłe niechlujstwo. Pisałem już kiedyś, że w tej konkurencji nie ma mocnych, od czasu do czasu każdemu - nawet pani Pieńkowskiej - coś się może zdarzyć i zdarza się. I jest to do przyjęcia. Zresztą telewidzowie skądinąd (prawdę powiedziawszy, nie wiem czemu) lubią oglądać tego typu scenki, z kolei prezenterzy i dziennikarze mają wtedy okazję do błyskotliwego i dowcipnego wybrnięcia z wpadki, co niektórym czasem udaje się znakomicie (vide Maciej Orłoś czy Katarzyna Dowbor). Wszystko jest w porządku, dopóki mamy do czynienia z profesjonalistami. Gorzej, gdy wpuszcza się do studia ludzi z ulicy, którzy kompromitują się na całego.
Obejrzałem właśnie kolejny odcinek programu "Rower Błażeja". Prowadziła go, a właściwie usiłowała prowadzić, para młodych ludzi, nie pamiętam, jak się nazywali - jakaś wyblakła dziewuszynka i chłopak o mętnym spojrzeniu. O Boże, to było coś okropnego. W studiu tłum podzielony na dwie grupy, przekrzykujący się wzajemnie, pośrodku nie dopuszczany do głosu tak zwany ekspert. I tych dwoje - kompletnie nie panujących nad sytuacją, miotających się gdzieś z mikrofonami, przerywających wypowiedzi. Tak właśnie jest, gdy prowadzenie programu na żywo - programu trudnego, bo zakładającego dyskusję z udziałem kilkunastu osób - powierza się dwojgu młodym ludziom prosto z ulicy - ludziom, którzy nie mają nic interesującego do powiedzenia, ludziom nie potrafiącym wypowiedzieć bez zaglądania do kartki dwóch zdań następujących po sobie z melodią i rytmem właściwym polszczyźnie, ludziom nie mającym zielonego pojęcia, jak prowadzić dyskusję. Statywy do mikrofonów wypadłyby w tym programie sto razy lepiej, niż oni.
Nawet nie mam do tych nieszczęsnych prowadzących specjalnych pretensji, bo czego w końcu wymagać od licealistów stawiających pierwsze kroki w trudnym dziennikarskim fachu. Mam za to pretensje do producentów. Zakładali pewnie, że ma być w studiu cool i w ogóle "po młodzieżowemu", a wyszedł z tego niekontrolowany bełkot. I jeszcze ten sztuczny, kompletnie abstrakcyjny temat dyskusji - japońska manga a polska kultura... Miałem ochotę schować się pod stołem, gdy to oglądałem.
Niestety, w tym zawodzie coraz częściej pracują bardzo młodzi ludzie. Ludzie, którzy jeszcze niewiele potrafią, ale mają tę tak cenioną dziś przez niektórych cechę - niebywałą pewność siebie. Znam młodych dziennikarzy, którym nieprawdopodobnie odbija, bo pracują w "telewizorze" albo radiu. Mają już swoje audycje, ocierają się o salony władzy, są przekonani, że wpływają na los maluczkich i że mają misję do spełnienia. Tylko że w studiu, gdy już zapali się czerwona lampka przy mikrofonie czy kamerze, są całkowicie bezradni. Odczytują pytania z kartki, nawet nie próbują polemizować z rozmówcą. I tak idą w eter drętwe i nieporadne programy.
Radiowe i telewizyjne kulawce mają jednak to do siebie, że czasem udaje się je przekształcić w całkiem sensowne programy. Ale to nie takie proste, wymaga ciężkiej pracy - zwłaszcza nad samym sobą. No niestety - nie ma innego sposobu: aby umieć sprawnie redagować - trzeba napisać kilkaset tekstów. Aby nauczyć się montować dźwięki - trzeba wyczyścić z brudów kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin wypowiedzi różnych ludzi. Aby umieć prowadzić dyskusję - trzeba zadać kilka tysięcy pytań. Tak dziennikarz zbiera zawodowe doświadczenia, tak doskonali warsztat - na własnych i cudzych błędach, tak uczy się pokory wobec rozmówców, czytelników, słuchaczy, telewidzów. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Powoli i mozolnie. Tu nie ma drogi na skróty. Jakże wielu nie chce tego przyjąć do wiadomości. Nie wierzycie? Włącznie radio lub telewizor...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz